Pilnie poszukuję trafnej definicji miłości. Takiej bez tych zbędnych motyli w brzuchu, bez mięknących kolan. Bez potrzeby picia herbaty z jego kubka, bez pocałunków, tęsknoty podczas pożegnania. Bez snów, marzeń, bez chemii, iskrzenia. Pilnie poszukuję trafnej definicji miłości. Takiej bez tych wszystkich zbędnych banałów, które już mam. I które czynią mnie tak cholernie szczęśliwą.
Niewiarygodne jak zmieniają się priorytety. Kiedyś marzyłam o byciu czyjąś księżniczką/słoneczkiem/kotkiem/miśkiem, o pocałunkach przy zachodzie słońca, o słonecznikach w środku zimy. O tym całym byciu lekką, noszoną wśród chmur na jednym palcu, o zapewnianiu o miłości, żarliwości, o wzbudzaniu zazdrości. Teraz trzymam go mocno za rękę, już nie wpatruję się w jego rzęsy, ale podążam za jego wzrokiem. Teraz widzę, jak on zmniejsza swój krok, żebym mogła podążać jego śladem. Teraz kiedy on upadnie, nie wyciągam już ręki, ale przewracam się z nim i razem z nim wstaję. I tylko picie herbaty z jego kubka przypomina mi o tych dawnych przyzwyczajeniach, które sprawiły, że z zauroczenia stworzyliśmy coś, co chyba jest miłością. Chociaż mówię o tym nieśmiało. Bo pilnie poszukuję trafnej definicji miłości. Takiej bez tych zbędnych motyli w brzuchu, bez mięknących kolan. Takiej bez tych wszystkich zbędnych banałów, które już mam. I które czynią mnie tak cholernie szczęśliwą. Tak cholernie szczęśliwą dziewczyną swojego chłopaka.